W jednym z pierwszych listów Syrokomli (Ludwika Kondratowicza) do Augusta Wilkońskiego (które przytacza w swoich wspomnieniach jego żona, Paulina) poeta, po całym akapicie usprawiedliwień za późną odpowiedź, opowiada korespondentowi o sobie w tych słowach (rok — 1851):
Oto urodziłem się w roku 1823; odbyłem wychowanie w szkołach prowincjonalnych, potem wałęsałem się po drodze żywota lat kilka; potem się w roku 1844 ożeniłem; jednocześnie wziąłem w rękę to oto pióro (szczęście moje… zgubę moją!) i osiadłem stale na wsi dzierżawiąc od księcia Wittgensteina Załucze.
W przeciągu tych lat ośmiu Bóg dobry dał mi napisać z dziesiątek tomów, udarował trojgiem dzieci i 350 rublami srebrnymi czystego zysku z honorariów księgarskich, które składają cały mój majątek, bo reszta mych kapitałów, w pracy, nadziei, gruszkach na wierzbie itp. zabezpieczeniach, w tej chwili nie jest do zrealizowania na gotowiznę.
Żyjemy w ciszy, z książkami, z kwiatami, z dziatwą, z dobrymi ludźmi i ze świętą golizną, którą pojmuję z jej wdzięcznej, poetycznej strony, tak dalece że ile razy fortuna, drogą sukcesji po wujaszku lub sowitszego honorarium, błyśnie mi przyjaźniej w oczy, staram się korzystać z jej darów zawzięcie, aż znów wrócę do mojego normalnego stanu finansów, do zera, które jest figurą globu, symbolem wieczności, aureolą mojego oblicza, czarodziejskim kołem (circulus vitiosus), w którego środku staję bezpieczen od pokus: pychy, egoizmu, lenistwa.
Z konieczności tedy jestem cnotliwym, lubo niektóre grzeszki, a przede wszystkim święte lenistwo, bardzo się ponętnie do mnie uśmiechają. Nieraz wyobrażam sobie, że jestem wielkim panem, nic nie robię, jeno leżąc pod cieniem klonu, z hawańskim cygaro, czytam od poczty do poczty gazety, żurnale, romanse, a jeżeli raczę pióro wziąść [!] do ręki, to tylko dla pisania miłych dla serca, przyjaznych listów (o! wtedy miałbyś co tydzień list ode mnie), tylko do wylewania na papier poetyckich pomysłów. Takie to marzenia nieraz się do mnie wdzięczą, ale nic z tego… Wiem, czyje to figle… Spiriantus! i za dykcjonarz łaciński, i do pracy, a duch-kusiciel znika.
Ale wracam do dalszego kreślenia obrazu mojego żywota. Żona moja [Paulina z Mitraszewskich], kilka lat młodsza ode mnie, całą rezygnacją znosi swą godność żony poety i w dobrej wierze upaja się dymkiem chwały swego mężula. Wprawdzie wymyka się, jak może, ilekroć z jakim gotowym utworem staję dla odczytania go, ale raz złapana, gotowa cierpliwie wysłuchać, a nawet sama deklamować moje gawędy. Tego tylko w głowie pomieścić nie może, dlaczego pisarz tak wzięty, tak przechwalony, tak małe bierze honorarium. Trudno na to odpowiedzieć… słusznie czy niesłusznie, trzeba jęczeć na chciwość nakładców, bo inaczej we własnym domu zachwieje się wiara w potęgę mojego talentu.